niedziela, 15 grudnia 2013

Moda z fantazją

Złośliwość rzeczy martwych jest ogólnie znana. Nie zaskakuje mnie, że coś zepsuje się akurat gdy tego potrzebuję ani że kromka spadnie posmarowaną częścią do dołu. Tu działa tak zwane prawo Murphy’ego, jednak gdy ma się plan wyjść na ważną kolację, a psuje się strój to już gorzej. Przytrafiło mi się to nie raz. A to nagła plama, a to ciuch jednak jest za mały, a to za duży, coś się popruło i trzeba sobie poradzić z tym w ciągu kilkunastu minut. Czasami ta sztuka się nie udawała i trzeba było odwołać spotkanie, czasami było zbyt ważne żeby to zrobić. Na szczęście ostatnio udało mi się znaleźć rozwiązanie na poprute kołnierzyki w koszulkach lub bluzkach, pod warunkiem że ma się w domu zbędny albo po prostu ładny krawat. Mnie odpruła się koronka, sukienka straciła cały urok, więc sięgnęłam do rozwiązania znanych blogerek. Przerzuciłam krawat przez szyję, spięłam agrafką – chwała sprzętom do szycia – przypięłam od spodu do bluzki i gotowe. Nietypowa ozdoba, której można pozbyć się w każdej chwili, choć mniej nietypowa niż ozdoba, którą wykombinowała kiedyś moja znajoma. W momencie rozpaczy, że w sukienkę już się nie mieści ściągnęłam zasłonkę z fantazyjnym wzorem, spięłam w kilku miejscach, założyłam i gotowe. Okazało się, że nie trzeba zostawić w sklepie kilku stów żeby ubrać się oryginalnie.

piątek, 6 grudnia 2013

Zimno, coraz zimniej

Huragan Ksawery już nas ominął, ale jak dla mnie to nie koniec zimna. Tak, mamy zimę, więc powinno być zimno i powinno się ubierać ciepło. Trzymam się tej zasady od pierwszego grudnia. Wyciągnęłam gruby płaszcz, szaliki, czapki, pięć par rękawiczek i ocieplane buty. Wiatr, mróz i śnieg nie są mi straszne, a jednak czasami drżę idą ulicą. Drżę na widok osób, które ubrały się tak lekko, że ja tak nawet wiosną nie chodzę.
W odruchu empatii gdy je widzę, zimno mi za nie.
W piątek, czyli gdy już wiatr hulał sobie w najlepsze rzucając wszystkim co znalazł po drodze, porywając z balkonów najbardziej tajemnicze rzeczy, jakie kryli tam sąsiedzi, spadła spora warstwa śniegu. Nie miała dwóch metrów jak na niektórych ulicach w kraju i za granicą, jednak było jej na tyle że można poczuć chłód i chęć szybkiego powrotu do domu. Ja idę, bo muszę, ale nagle przechodząc przez rynek przystaję, bo nie wierzę swoim oczom. Naprzeciwko mnie, jak gdyby nigdy nic idzie sobie spokojnie chłopak na oko dwudziestoletni. Brak czapki, w porządku. Nie każdy lubi, ja też noszę tylko gdy czuję, że urwie mi głowę. Brak rękawiczek, bywa. Brak szalika, szalone, ale zdarza się i to. Jednak bardziej szokujący był dla mnie brak jego kurtki i długich spodni. Szedł spokojnie jak owiewany letnim zefirkiem – ręce po łokciach gołe, łydki gołe, buty co prawda masywne, ale na pewno nie zimowe – i idzie. Zadowolony i rozgrzany, a ja w czterech warstwach klnę na siebie w myślach, że nie wzięłam jeszcze jednego swetra. Obejrzałam się za nim z ciekawością i ochotę żeby albo dobiec do niego i pożyczyć mu przynajmniej szalik, albo zapytać jakich tabletek na wzmocnienie używa, że nie dostał zapalenia płuc natychmiast po wyjściu z domu.